Title Image

Najaktywniejsze nie-działanie

Tak zatytułowała swe świadectwo jedna z dzielących się osób. Ta historia zażyłości z Bogiem stanowi wejście w klimat tego, czym może być modlitwa adoracyjna:

7 listopada 2002 r. Godzina 9.00. Aktem strzelistym rozpoczynam swoją pierwszą adorację w ramach nowo powstałego Bractwa Adoracji Najświętszego Sakramentu (nawiasem mówiąc jest to „godzina zero”, pierwsza godzina naszego wspólnotowego „kontaktowania się” z Chrystusem. Ze mną klęka przed Chrystusem Panem śp. Stanisław Czajkowski).

 

 

Zaczęło się moje nowe życie –

Wpłynęłam w ciszę nabrzmiałą od znaczeń

Wiosłuję w rytmie błagań Ducha

Spektrum tęsknoty ma rysy wszechmocy

Rozrywa zmysłów zmurszałe naczynia

Dotknął mnie płomień, który nie trawi

I święta wybiła godzina.

Nie protestują zgliszcza myśli

Straż wyobraźni mnie przepuściła –

W przyjazną Duchową Dal.

Ufność spłoszyła onieśmielenie

Rozbiła w skorupie uwięzione słowa

W „Nad”-należące

Do Ojca i Syna, i Ducha

W bezbrzeżności kondensację

W Boskie Udzielanie

Zostałam wezwana i nie pytam –

Dlaczego ja, Panie!!!

 

 

Rozpiera mnie szczęście i przeświadczenie, że osiągnęłam stan absolutnej wolności. Dobrnęłam do mistycznej mety. …Więc pytanie, co mnie skłoniło do podjęcia adoracji, muszę przeobrazić w „opowieść” o tym, co mnie doprowadziło do adoracji. Właściwie będzie to tylko krótkie zasygnalizowanie kilku wątków, które – mam nadzieję – wypada ujawnić z osobistej historii miłości człowieka do Swojego Stwórcy i Zbawiciela, z wędrówki, czasami jakby po omacku, przed Oblicze Pana.

 

 

Odkąd tylko sięgam pamięcią, moje życie było zdominowane przez dwa bardzo trudne doświadczenia duchowe. Wydawało mi się, że jestem wrzucona do głębokiej studni o śliskich brzegach. Studnia, wiadomo, ma mizerną przestrzeń horyzontalną, więc uporczywie zadzierałam głowę do góry. A stamtąd bezustannie COŚ mnie wołało. Mówiłam sobie – COŚ mnie woła, COŚ mnie wzywa z kosmicznych ogromów. To COŚ zainstalowało w moim sercu pozytywkę z niebiańską melodią. Żaden głos tego świata nie był w stanie zdominować uroku tej wewnętrznej pieśni.

 

 

Dumając w skrytości ducha nad tymi znakami, dochodziłam do wniosku, że muszę wydostać się z tej studni, żeby odnaleźć to wzywające mnie COŚ. Jednakże ilekroć po morderczym trudzie wydawało mi się, że już chwyciłam się pewnie brzegu studni, że już jestem prawie na powierzchni, czułam się tak, jakby mi ktoś nadepnął na palce dłoni i z hukiem lądowałam z powrotem na dnie studni. Takie „zabiegi” powtarzały się wielokrotnie w ciągu mojego życia.

 

 

„Próżność biegnie, miłość drąży” – podpowiedział mi G. Marcel. Zaczęłam więc drążyć, szukać drogi w głąb. A to poezja, a to filozofia. Pociągało mnie wszystko, co najbardziej wzniosłe, najważniejsze, najpiękniejsze. I gdy tylko za bardzo ustatkowałam się w jakichś intelektualnych czy duchowych przestrzeniach, COŚ przychodziło i mówiło – pokażę Ci drogę doskonalszą, piękniejszą. Tu winnam wtrącić bardzo ważne wyjaśnienie – zawsze byłam bardzo wierząca. Kochałam Chrystusa. Nazywałam siebie Chrystusową dziewczynką. I to był jeden nurt.

 

 

Równolegle do niego szalała rwąca rzeka tęsknoty za tym CZYMŚ, co mnie wciąż nawoływało. Nie potrafię chyba jednoznacznie zlokalizować w czasie tego wewnętrznego olśnienia, że to żadne COŚ – że to sam CHRYSTUS. Oskarżałam się o infantylizm, głupotę wręcz. Jednak spokojna retrospektywna analiza upewniła mnie, że tak właśnie zaplanował to Bóg.

 

 

To chyba Simone Weil powiedziała, iż Chrystus chce, abyśmy woleli prawdę od Niego, bo gdy będziemy z pasją, namiętnie szukać prawdy, nieuchronnie wpadniemy w Jego kochające ramiona.

 

 

Jakie miejsce w moim życiu zajmuje czas spędzony przed Najświętszym Sakramentem?

 

 

Moje sam na sam z Chrystusem nazywam najaktywniejszym nie-działaniem. Dlaczego taki punkt widzenia? Pewnie dlatego, że zawsze uważałam, iż w życiu trzeba coś ważnego robić, że nie można być tzw. „człowiekiem bez właściwości” (jak powiedziałby Musil). Jednocześnie wszystkie wysiłki kończyły się wewnętrznym niesmakiem, by nie powiedzieć obrzydzeniem. Z niejednego „pieca poznania” smakowałam chleba. I wciąż dopadał mnie wewnętrzny lament, że nie mogę tego nazwać swoim życiodajnym chlebem. Ponure noce, samotny płacz i zawodzenie nieposkromionej bezsiły, że nie ma na ziemi owoców, które byłyby spełnieniem mojego duchowego nienasycenia. Długie lata godziłam się na to stąpanie po minowych polach istnienia i rozrywanie na strzępy wszystkich moich dokonań. Myśliciele tego świata próbowali mnie przekonać, że jakąkolwiek drogą byśmy nie poszli i tak dojdziemy nie tam, gdzie chcieliśmy dojść, będziemy nie tym, kim chcieliśmy być itd., itp. Słowem – jakieś tragiczne fatum!

 

 

Wtedy jeszcze nie było to dla mnie oczywiste, że Pan przyglądał się moim cierpliwym staraniom i konkretniej zaczął podpowiadać właściwy kierunek – coraz wyraziściej zaczęłam doświadczać, że Eucharystia to wstrząsająco ważna, najważniejsza, najpiękniejsza, satysfakcjonująca rzeczywistość. Jakaś NIEBIAŃSKA OAZA w tym – budzącym niestrawność duchową – świecie. Niewymownie cudowna jest „nagroda za miłość”! A dziś? Każda godzina przed Najświętszym Sakramentem zaostrza mój „apetyt” na Eucharystię. O tak, Eucharystia jest pokarmem!

 

 

Z kolei każda Eucharystia rodzi pragnienie, żeby trwać przed Chrystusem utajonym w Najświętszym Sakramencie. Człowiek nigdy nie jest bardziej człowiekiem, niż wtedy, kiedy zgina kolana przed swoim Panem i Stwórcą. Na własnej duszy doświadczam prawdy tych słów skierowanych przez Chrystusa do boliwijskiej mistyczki Cathaliny Rivas, jak również urzekających „efektów” – ulgi egzystencjalnej, wynikających z przyjęcia propozycji Pana – „myśl o mnie nieustannie, a ja będę myślał o Tobie”.

 

 

I teraz mogę najuczciwiej powiedzieć, że nie ma już w moim życiu czegoś takiego, jak czas spędzony przed Najświętszym Sakramentem, bo jestem już pewna, że całe moje istnienie rozgrywa się w przestrzeni, której na imię CHRYSTUS. Jestem z Twojej pieśni o istnieniu i miłości. Jestem z wieczności – mówi Jezus. We Mnie masz wszystko, czego twoje niespokojne serce tak zapamiętale poszukiwało. Chrystus rzuca coraz dłuższy snop światła na Dom Ojca. Wystarczy się Go kurczowo trzymać, by bezpiecznie Tam zdążać i w końcu osiąść Tam na wieki. A pielgrzymowanie nie będzie nużące, gdy pozwolimy Chrystusowi wyrzucić balast z naszych serc. Samopowierzenie się i podległość Chrystusowi to sposób na doświadczenie niepojętego smaku wolności i pokoju, których świat nie da, bo nie dysponuje takimi wspaniałościami. Nie ubywa mnie z dnia na dzień, ale każda chwila przybliża mnie do wiecznej młodości w Chrystusie, do Źródła Życia. Czyż może być jeszcze jakiś powód do lęku egzystencjalnego? O, tak, „kto ujrzał rzeczy ostatnie, może się śmiać” – wykrzykuję z euforią słowa ks. Jerzego Szymika.

 

Teksy pochodzi z http://www.adoremus.pl/

0